Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Monika Brodka - "Granda" recenzja


Monika Brodka – „Granda”(2010)

                                                                                                                                                                                        
            Monika Brodka porzuciła popową stylistkę swych dwóch poprzednich płyt i upitrasiła album, o jakim rzekomo marzyła. Zaserwowała płytę szaloną, odważną, niezwykle kolorową i optymistyczną, nie komercyjną. Płytę piękną, nonkonformistyczną.
            „Grandę”, bo o niej mowa, wypełnia eklektyczna mieszanka soft rocka, ambitnego popu, alternatywy i klubowej elektroniki, podszyte folkiem i ciągotami do Björk. Pięknie przeplatają się brzmienia żywych instrumentów z elektroniką. W singlowym „W piąciu smakach” potrafiła spleść orientalizm, pędzące electro z góralskimi inklinacjami. Te góralskie motywy czasem są dosłowne, wyeksponowane w intrach, a czasami kłębią się gdzieś na drugim planie. Miło, że artystka wreszcie sięgnęła do swych korzeni. Dorze to wszystko jest wyprodukowane, ujęte w organiczne i klarowne brzmienie (producentem był Bartek Dziedzic).
            Płytę otwiera „Szysza”, niemalże dziecięca eksplozja radości, niczym szalona impreza okraszona góralskimi zaśpiewami. Jazda po bandzie, brawa za odwagę. Efekt jest zachwycający. „Wszystkim piątej klepki brać, a ja popatrzeć chcę…” śpiewa Monika i niech to będzie motto całego krążka.
            Utwór tytułowy to zadziorna electro z soczystym riffem gitary akustycznej. W zwrotkach pobrzmiewa słabość do dokonań Beth Ditho i spółki.  Bas też pięknie tu chodzi.  „Saute” to erotyk, bardzo namiętny, w którym Brodka wypada genialnie. Ma bardzo fajny tekst, niebanalny, z intrygującymi metaforami.
            Fajnym przerywnikiem jest króciutki „Hejnał”. Zagrał go na trombicie ojciec artystki. Natomiast w  „K.O.” pojawia się iście bondowski motyw zmieszany z podkładem nasuwającym spojarzenia z Sydneyem Polakiem. Akustyczna gitara ładnie eksponuje się też w numerze „Syberia”, który jest swoistym wyhamowaniem na płycie. Śliczna ballada akustyczna, orbitujące pomiędzy, folkiem, country, a poezją śpiewaną i kolędą. Okraszona lekko połamanym tekstem prezentuje się uroczo, a wręcz wzruszająco. To najspokojniejszy i najpowazniejszy moment „Grandy”. Tuż za nią czai się subtelna ballada z akompaniamentem pianina, z gotującą się podskórnie do eksplozji pulsacją. Dzieło wieńczy „Excipit”, zaśpiewany po francusku, mogący kojarzyć się miejscami. z Anią Dąbrowską
            Brodka napisała większość tekstów na krążku. Jak sama wspomniała, chciała bawić się słowem i to słychać. Zwariowane i nieoczywiste są to liryki, bardzo rytmiczne, pełne językowych gierek i łamańców. Gdzieś w tym pobrzmiewa Nosowska, ale Brodka udanie kreuje własny styl. Pomogli jej Jacek „Budyń” Szymkiewicz i Radosław Łukaszewicz. Słowne figle owocując nuieprzywidywalnością, nigdy nie wiadomo co wydarzy się w kolejnym wersie.
            „Granda” pełna jest dowcipu, dystansu do siebie i mometami wręcz pastiszu. Piękna do płyta, będąca prawdziwym debiutem Brodki. Artystka wyraźnie dobrze się bawi, pokazuje swoją zadziorność i góralski temperament. Zaryzykowałbym do tego nawet stwierdzenie, że z charakteru jest to płyta wybitnie punkowa.
            Któryś z recenzentów stwierdził na „Grandzie” jest „chujowo – ludowo” i zalatuje Czesławem Mozilem. Owszem, można doszukać się podobieństw do Czesława, ale Brodka doprowadziła elementy pastiszu i butnego kabaretu do porządku, w swojej szalonej wersji.
           

Brodka – „Granda”2010
1.  Szysza
2.  Granda
3.  Krzyżówka dnia
4.  Saute
5.  Hejnał
6.  W pięciu smakach
7.  Bez tytułu
8.  K.O.
9.  Syberia
10.     Kropki kreski
11.     Excipit


Czas: 35 minut

Wydawca: Sony


David Gilmour "On an island" recenzja


David Gilmour – „On An Island”


"Pamiętaj tę noc
Stóp ślady w księżycu
Przeszli też tu"

Już dawno przestałem liczyć na reaktywację Pink Floyd. Na szczęście, muzykom nie w głowach emerytura i realizują swoje wlasne muzyczne wizje. W najlepszej formie jest David Gilmour, co odowadnia trzecim solowym albumem, wydanym na swoje 60 urodziny, nagrywanym w legendarnym Abbey Road Studios. Nie bez powodu recenzent Rockabout.com napisał, że tak brzmiałaby dziś Pink Floyd, gdyby się nie rozpadli, a serwis BBC określił dzieło Gilmoura „post – Sydowskim”.
Mowa o płycie „On An Island”, śmiało nawiązującej do floydowskich tradycji i przestrzeni, nasączonej charakterem Gilmoura jak wytrawnym winem. Stworzył dzieło delikatne, ale nie smutne. Rozmarzone i bardzo romantyczne, pełne ciepłych dźwięków, o czym świadczy już opener  “Castellorizon”[1] . Po żonglerce motywami, narasta dramaturgia, zaczyna snuć się eleganckie i subtelne orkiestrowe tło (aranżował Zbigniew Preisner), pod kojący głos Gilmoura oraz jego proste i ujmujące gitarowe solówki. Taka będzie już cała podróż z Davidem na jego wyspę, poprzez pejzaże skąpane w zachodzie słońca i morskich falach.


"Daj się nocy schwytać
Drogi pół do gwiazd
W falach toń
Niech rośnie
Ciepło jej przy tobie"


Nim się spostrzeżemy, jesteśmy już w opartych na akustycznej gitarze „On An Island” i „Blue (z harmonijką), sennych i delikatnych, niczym kołysanki. Zaraz jednak pobudka przy ostrzejszym bluesie „Take A Breath” i przejmującym „A Pocketful Of Stones” z partiami pianina Leszka Możdżera.
Rewelacyjnie wypadają utwory instrumentalne. „Red Sky Night” (z namiętnym dźwiękami saksofonu Gilmoura i wiolonczeli Caroline Dale) i „Then I Close My Eyes”( subtelne brzmienie kornetu) nadają się idealnie na soundtrack do miłosnych uniesień.
„On An Island” jest idealnym albumem do picia dobrego wina przy kominku lub akompaniamentem do leżenia na plaży i oglądania znikającego za horyzontem słońca. To muzyka przypominająca opadanie w błękitną toń oceanu. Jest jak azyl, gdzie można schronić się i odpocząć od rzeczywistości, popatrzeć na nią z dystansu.
Choć ponad pięćdziesiąt minut muzycznej podróży może wydawać się długawe, to  w praktyce nawet się nie zauważa, gdy wybrzmiewają ostatnie dźwięki „Where We Start”, a David śpiewa „Tak wiele za nami, wciąż wiele przed nami...”.


"Zaczynam tam gdzie kończę
Wychodze lekko a planów brak
A potem nad rzekę, rzucić chleb łabędziom
A potem do lasu, nad śladami stóp"

David Gilmour – “On An Island”2006
  1. Castellorizon
  2. On An Island
  3. The Blue
  4. Take  a Breath
  5. Red Sky At Night
  6. This Heaven
  7. Then I Close My Eyes
  8. Smile
  9. A Pocketful Of Stones
  10. Where We Start

Skład:
David Gilmour – wokal, gitary, saksofon, perkusja, harmonijka, pianino, gitara basowa, organy Hammonda
David Crosby – wokal
Graham Nash – wokal
Richard Wright – organy Hammonda, wokal
Rado Klose – gitara
Guy Pratt – gitara basowa
Andy Newmark – perkusja
Chris Tomas – klawisze
Chris Stainton – organy Hammonda
Jools Holland – pianino
Polly Samson – pianino, wokal
Ged Lynch – perkusja
Phil Manzanera – klawisze, pianino
Leszek Możdżer – pianino
Caroline Dale – wiolonczela
Chris Laurence – gitara basowa
Georgie Fame – organy Hammonda
B J Cole – gitara
Robert Wyatt – kornet, wokal, perkusja
Alasdair Malloy – szklana harmonijka
Willie Wilson – perkusja
Lucy Wakeford – harfa

Czas: 52 minuty

Strona artysty: www.davidgilmour.com

Wydawca: EMI




[1] wskazane skojarzenia z grecką wyspą Kastelorizo

Slayer - "Christ illusion" recenzja

Slayer – „Christ Illusion”

Religia to nienawiść
Religia to strach
Religia to wojna
Religia to gwałt
Religia to brzydota
Religia to dziwka”[1]


Pierwsza dekada XX wieku to niewątpliwie renesans thrash metalu. A jeśli już o tej ekstremalnej sztuce mowa, to nie może zabraknąć kilku słów o zespole Slayer. Żywa legenda, która najwyraźniej wcale nie ma zamiaru przygasać. I choć Kerry King, gitarzysta zespołu, wspomina co jakiś czas o emeryturze, to Zebójca nagrywa coraz to lepsze płyty, jakby młodniał. Wciąż dyktuje trendy, pozostając na szczycie i będąc wierny pierwotnej formule.
Po ultra-brutalnymi i nowoczesnym „God hates us all” (2001) apetyt na Slayera wzrósł, ale warto było czekać aż 5 lat na nowe dzieło. „Christ illusion” to powrót amerykańskich tytanów thrashu w pełni formy i skandalu. Co więcej, powrót do klasyki, charakterystycznie szorstkiej punkowości.  Media się zagotowały, religijne organizacje zaczęły protestowały[2], rodzice plombowali swym pociechom odtwarzacze… Normalka, jak to przy premierze każdego krążka Slayer.
Wszystko wróciło do normy.
 „Christ Illusion” to tradycyjny Slayer.   Odkąd wystartowali w 1983 płytą „Show no mercy”, wiedzą jak zrobić zamieszanie. Choćby od strony graficznej, dopieszczonej przez ich nadwornego grafika, Larry’ego Carrolla[3], speca we wzniecaniu ogólnoświatowego oburzenia. Gdzie zaciera się granica między własnymi przekonaniami, a  chęcią zwrócenia na siebie uwagi i robieniem sobie żartów, tego zespół  na szczęście nigdy nie zdradza.
Choć momentami słuchamy na „Christ Ilussion” niemal puzzli z poprzednich krążków, to i tak jest pięknie. Nie ma tu bombastycznych motywów na miarę „Tormentor”, „Seasons In The Abbys”, lub „Skeletons of society”, ale i tak nowa płytka jest wyśmienita. Już fakt, że Lombardo po 14 latach wrócił do składu, gwarantuje szybsze bicie serca. Jeden z najlepszych perkusistów świata, przekłada się jednak nie tylko na niesamowitą prędkość i gęstość gry, ale także na finezję. Jednak to gitary są solą tego krążka. Esencjonalne dla Slayera i gitarowego duetu King – Hanneman.  Zimne, zabójczo techniczne, miażdżąco brutalne i odhumanizowane riffy, karkołomne solówki, a wszystko to pędzące z prędkością światła i nasycone niepohamowaną wściekłością. Dowodem niech będą chociażby „Consfearacy”, „Supremist”, czy „Flesh Storm”. Jedynym wolnym kawałkiem jest walcowate „Catatonic”, pięć minut wytchnienia przed kolejnymi thrahowymi bombardowaniami.
„Jihad”, utwór autorstwa Hannmana  ma nietypowy jak na Slayer początek, bo funkopodobny. Zaraz jednak wracamy do tradycyjnego łojenia. Klasyczny wolniejszy riff, ale po chwili szybkie młócenie bez. Dodajmy do tego jeszcze Toma Arayę, skandującego linijki bluźnierczych tekstów z młodzieńczą werwą, psychodelię, histerię, mrok, porażającą agresję i mamy przybliżony obraz „Christ Illusion”.
To 40 minut furiackiej masakry na najwyższym thrashowym poziomie.
Młodzi metalowcy niech wrócą do dojenia mamusinej piersi, bo choć potrafią łoić bardziej brutalnie, bluźniić jak szaleni, to takiego klimatu jak Slayer nie osiągną. Stara gwardia dyktuje warunki. Tu nie ma ani sekundy litości. Jest tylko bezlitosny podmuch nienawiści, dźgający w samo sedno uczuć religijnych i systemu wartości. A skąd bierze się ta moc? Kerry King, zapytany o to przez Allana Sculleya odpowiedział, że po prostu ma wciąż 17 lat. Coś w tym jest. Pomimo, że Slayer to jeden z najbardziej brutalnych i obrazoburczych zespołów, to jego muzycy mają do siebie dużo dystansu. Kerry wciąż z pasją śledzi poczyniania nowych zespołów, Hanneman leży na kalifornijskiej plaży słuchając B- 52’s, a Tom hoduje krowy na swym ranczu w Teksasie i śpiewa piosenki contry z gitarą akustyczną. A czasem zdarzy im się napisać piosenki o holokauście lub wojnie w Iraku.
               
„Krwawe wizje
Moja mentalna masturbacja
Chcę tym wskrzesić
Twą świadomość, twoje myślenie”[4]

                                                                                              

Zespół zdobył za ten krążek dwie statuetki Grammy, za utwory „Eyes of the insane” i „Final six”(z reedycji).

Slayer – „Christ Illusion”2006
  1. Flesh Storm
  2. Catalyst
  3. Skeleton Christ
  4. Eyes Of The Insane
  5. Jihad
  6. Consfearance
  7. Catatonic
  8. Black Serenade
  9. Cult
  10. Supremist

Skład:
Tom Araya – wokal, gitara basowa
Kerry King –gitara
Jaff Hanneman – gitara
Dave Lombardo – perkusja

Czas: 40 minut

Strona zespołu: www.slayer.net




[1] Slayer – „Cult”
[2] szczególnie Catholic Secular Forum, która wcześniej protestowała przeciw ekranizacji powieści Dana Browna. Pod presją CSF, „Christ Illusion” zostało wycofane z indyjskich sklepów
[3] autor projektów do „Regin In Blood”, „South Of Heaven”, „Seasons In The Abbys”
[4] Slayer – „Catatonic”

Cree - "Tacy sami"


Cree – „Tacy sami”


„Powiedz mi mamo,
Gdzie mieszka Bóg
Pójdę do niego po mały cud
Chociaż go tylko z widzenia znam.”[1]
                           

Najlepszy blues grany jest w rytmie własnego serca, czego ucieleśnieniem tej tezy jest płyta śląskiego Cree „Tacy sami”, dedykowana zmarłej mamie lidera. Jak sam zespół podkreśla,  zawartość jest jak twarz Indianina z okładki. Surowa, smutna, patrząca świat przez pryzmat bolesnych życiowych doświadczeń.
Niczym nostalgiczne bluesowe/rockowe malowidło, nakreślone tęsknotą i marzeniami.
Minęło kilka lat od poprzedniego wydawnictwa („Parę lat” z 2004 roku), ale w końcu nowy skład dotarł się i „zrozumiał wzajemne relacje”, ciśnienie na nowy materiał sięgnęło zenitu. Muzycy zaszyli się więc w NIE STUDIO w Dębnie na początku marca, nieopodal Nowego Targu, w byłym wczasowym ośrodku kolejarskim.. Jak wyznał mi jeden z członków zespołu, były to świetne realia na nagrani albumu. Na zewnątrz całkowita izolacja z powodu ponad metrowej warstwy śniegu. I choć nie było łatwo bo m. in. spalił się dysk twardy, wybuchł pożar kuchni, spora ilość płyt wytłoczyła się z chochlikiem, to w końcu udało się. I warto było! Według Lucjana Gryszki, okładka płyty świetnie oddaje moment nagrywania i kontakt z naturą, zwrot ku niej. Coś w tym jest, bo „Tacy sami” jest dziełem bardzo organicznym.
 „Tacy sami” to dzieło wyciszone i dojrzałe. Prym wiodą gitary akustyczne (choć ostrzejszych, zadziornych solówek nie brakuje), podszyte partiami organów Hammonda. Dodajmy do tego jeszcze saksofon i pianino, które uwypuklają emocjonalnośc kompozycji. Zaznaczyć trzeba, że to nie usypiające smuty, które mogłyby być używane w pracy przez anestezjologów. Choć kompozycje z „Tacy sami” to utwory proste i możne je nawet grać na ogniskach, a trzy żwawsze kawałki („Sam sam sam”, „Chciałem tak i mam”, „To co chciałeś”) na cały krążek to niewiele, o monotonii mowy nie ma.
Materiał po prostu się PRZEŻYWA, kipi w nim nóstwo emocji.
Można bujać się przy klasycznym bluesie („Wszystko co mam... dla ciebie”) albo uronić łzę przy ascetycznej akustycznej balladzie „Nagle ktoś”. Fajnie wypada też „Przywiązanie”, z gitarowym intrem przywodzącym na myśl „You Know” Ozzy’ego Osbourna[2].


„Nagle ktoś kogo kochasz
Ktoś najdroższy na świecie
Odchodzi gdzieś, gdzieś daleko
Nie wiesz dlaczego nie wiesz dokąd”[3]


Sebastian Riedel czaruje ciepłym głosem, akcentując emocjonalność liryków (proste i piękne). Wyraził w nich tęsknotę za rodzicami, nadzieje i miłość. Są to teksty bardzo życiowe, dotykające spraw najprostszych, najprostszych zarazem tak czasem trudnych.
Nie jest to krążek wchodzący od pierwszego „play”. Melodie są rozmyte w bluesowych odjazdach, trochę w starym stylu, przypominają wypięcie tyłka na trendy i mainstream. I dobrze! „Tacy sami” jest  refleksyjne i intymne, nacechowane autobiograficznie.
Geny dają o siebie znać, więc fani Dżemu znajdą wiele dla siebie na „Tacy sami”. Nie tylko dlatego, iż w trzech utworach gościnnie zagrał Jerzy Styczyński[4].  Sebastian Riedel, pod banderą Cree, kontynuuje dzieło swego ojca.
                Znakomita płyta nie tylko dla fanów osieroconych po śmierci Ryszarda Riedla.


„Jest takie prawo i ja je znam,
Życie trwa tyle, ile siebie innym dasz.
Jak każda matka chroniłaś nas
Przed światem, który niesie tyle zła”[5]

                    

 

Cree – „Tacy sami” 2007

  1. Ballada dla miłości
  2. Rozkoszny deszcz
  3. Swe drugie ja
  4. To co chciałeś
  5. Wszystko co mam... dla ciebie
  6. Przywiązanie
  7. Sam sam sam
  8. Tacy sami tacy mali
  9. Nagle ktoś
  10. Chciałem tak i mam

Skład:
Sebastian Riedel – „wokal, gitara, instrumenty perkusyjne
Lucjan Gryszka – bass
Tomasz Kwiatkowski – perkusja, instrumenty perkusyjne
Sylwester Kramek – gitara
Adam Lomania – pianino, organy hammonda

Gościnnie:
Jerzy Sytyczyński – gitara
Dariusz Rybka – saksofon

Czas: 47 minut

Strona zespołu: www.cree.pl

Wydawca: Cree


[1] Cree – „Wszystko to co mam”

[2] z płyty „Down To Earth”
[3] Cree – „Nagle ktoś”
[4] „Ballada o miłości”, „Swe drugie ja”, „Chciałem tak i mam”
[5] Cree – „Wszystko to co mam”

Freak Neil Inc. - "Characters" recenzja


Freak Neil Inc. – „Characters”


Są takie krążki, które przyprawiają recenzenta o spazmy. No bo jak tu w ciasnych ramach okiełznać płytę wartą opasłych tomiszczy? „Characters” też przy opisywaniu stawiało opór. Przypomina jazdę rollercoasterem po pijaku. Trzymać się trzeba mocno, bo sekcja rytmiczna serwuje ekstremalne zakręty i łatwo wypaść z trasy.
Aviomarin wskazany.
Jak wspomniał mi Rob Van der Loo (gitara basowa), początkowo „Characters” miało być sequelem Ep’ki Six Arms. Okazało się jednak, że jest to kompletnie odmienny koncept od poprzedniego dzieła, pełnego jazzowo/symfonicznych/rockowych wibracji.
Album odzwierciedla rzekomo nastroje muzyka, gdy chorował na ciężką formę epilepsji. Wspomniał mi w wywiadzie o izolacji, braku kontroli nad własnym ciałem, rozczarowaniu i stresie, które w połączeniu z fantazją Roba i kreatywnością dały w rezultacie album „Characters”. Dodaje też, że zbiegło się też to wszystko z okresem, gdy był znudzony standardowym prog rockiem i mjiał ochotę na zrobienie czegoś totalnie innego.
Rob Van der Loo, ojciec projektu, zakładając Freak Neil Inc., zadbał też, by lista gości przyprawiała o erekcję. Do spłodzenia „Characters” zaproszono m. in. takie tuzy jak Steve DiGiorgio (Death, Testament, Iced Earth, Artension), Sean Malone (Cynic, Gordian Knot), czy James Murphy (Death, Obituary, Testament). Znacie możliwości tych panów? To jeszcze dorzućcie do tego wirtuozerskie i eklektyczne partie Roba van der Loo. Wniosek? Nawet nie próbujcie przy „Characters” tańczyć i machać łepetynami. Nie zwiększajcie statystyk urazówce.
Fundamentem „Characters” jest jazz i wariacje (dosłownie) na jego temat. Co z tego, że „I’m the Hero” otwiera jazz – metalowy łamaniec? Nie zaszkodzi upchnąć w nim jeszcze „walczyka”, popowych wokali i hard core’a. „I understand” zaczyna się jak zaginiony kawałek Samaela, ale nim się skończy, usłyszmy deathowe, jazzowe i balladowe motywy. Ten utwór główny bohater albumu  określa jako mieszankę Squarepusher, King Crimson i Mesuggah
W „Jaba” obok growlingu jest miejsca na funky i reggae. Nawet nu metal można zagrać na jazzowo („Talking chair”), albo wepchnąć pomiędzy fusion wstawki rodem z Egiptu („Downtown”).
Jednorodna i prosta jest tylko ballada „Beyond the garden” (cudo!) z kobiecym wokalem. Jak wspomniał mi Rob, zrodziła się z improwizacji na Napisałem dwunastostrunowym Chapman stiku, zainspirowana California Gitar Trio i Trey Gunn.
Nabierzcie tutaj powietrza, bo reszta krążka to rzucenie słuchacza w wir rytmiczno – stylistyczny. Nie każdy to zniesie, ale warto zaryzykować uraz psychiczny, by odkryć sedno „Characters”.
Polecam słuchaczom, których już Mahavishnu Orchestra nie podnieca.


Freak Neil Inc. – “Characters”2006
1.        Characters
2.        Talking chair
3.        I’m the hero
4.        I understand
5.        Downtown
6.        Beyond the garden
7.        Bulldozer blues
8.        Cafe supreme
9.        Jaba
10.     Absence

Skład:
Rob Van Der Loo – bas, chapman stick
Marcel Coenen – gitara (“Absence”)
James Murphy – gitara (“Bulldozer blues”)
Chris Godin – gitara (”I’m the hero”, “Downtown”, “Cafe Supreme”)
Roel Van Helden – bębny akustyczne
Sean Malone – bas solo (“Downtown”)
Ron Baggerman – chapman stick solo (“I understand”)
Joost Van Der Broek – klawisze („Downtown“, „Bulldozer blues“, „Jaba“, „Absence”)
Steve DiGiorgio – bas solo (“Cafe supreme”, “Jaba”)
Andre Voorbuum – wokal
Irene Jansen – wokal
Nick Hameury – wokal
Arjen Anthony Lucassen – wokal

Czas: 56:23

Strona artysty: www.robvanderloo.com

Wydawca:  Lion Music ( www.lionmusic.com )



The Gathering - "Souvenirs" - recenzja


The Gathering – „Souvenirs”


„Wszystko czym żyjesz, wszystko co dajesz
Jest jak upadająca łza”


Są takie płyty, które powinny mieć ostrzegawczą naklejkę „emocjonalne trzęsienie ziemi”. Jednym z nich jest „Souvenirs”, holenderskiej grupy The Gathering. Począwszy od okładki i bookletu (motyw zanikającego cienia), jest to jedno z najpiękniejszych dzieł współczesnej muzyki, a zarazem poruszający koncept o kruchości ludzkiego życia.
Płyta była nagrywana przez 2 lata, w tym przez trzy tygodnie na wyspie  w północnej Holandii. Jak sam zespół wspomina, był to najdroższy i najtrudniejszy album. Pomimo potyczek słownych, różnorakich perturbacji, powstał jednak wyjątkowo piękne dzieło,
Gotyk? Doom ? Progresja? Art.? Trip hop? The Gathering, płytą „Souvenirs”, nie daje się jednoznacznie zatrzasnąć w żadnej z tych szufladek. To album stonowany i melancholijny, bez gwałtownych zrywów, doprawiony ambientem. Rozedrgane gitary (przesteru jest tylko sporadyczna ozdobna krztyna) i elektronika budują oniryczną atmosferę, a subtelny głos Anneke pieści zmysły.
Czy wciąż jest to album rockowy?
Słychać na „Souvenirs” ciągoty do Dead Can Dance, Massive Attack, Portishead, Tapping The Vein i ambientu, ale The Gathering wykrystalizowało swój unikatowy styl. Już od  „These Good People” wyczuwa się ten charakterystyczny transowy posmak, uwydatniony dźwiękami pianina. W psychodelicznym „We just stopped breathing” dobiegają z daleka rozmyte parte dęciaków. „You Learn About It” to ciepła ballada, wyciskająca serce jak cytrynę, choć intro ma o gracji epitafium.
To jedyny tak optymistyczny moment tego krążka, bo potem znów pogrążamy się w nostalgiczne odjazdy, przesiąknięte niepokojem („Souvenirs”).
„Jelena” to natomiast rozpaczliwy utwór o zmarłym przyjacielu, który skruszy niejedno serce. Nerwowe partie gitary elektrycznej, syntezatorowe lupy niczym cięzkie oddechy[1], w tle motyw niczym z „Archiwum X”. I te kilka chwil ciszy na końcu utworu. Jak powiedział mi Hans Ruten, utwór dotyczy przyjaciółki Anneke, która popełniła samobójstwo.
                „Souvenirs” to dzieło awangardowe, aczkolwiek zamknięte w prostych ramach dźwiękowych (te emocjonalne są znacznie bardziej zawiłe), z tradycyjne rockowym instrumentarium dopiero na drugim planie. Skierowane do wrażliwych słuchaczy, szukających refleksji i wyciszenia. To podróż przez rozmarzone pejzaże, hipnotyczna opowieść, nasączona muzyką trance. Tyle tu tęsknoty, pytań o sens życia, upływający czas, cel naszej wędrówki, a cień booklecie zanika…
        Jak podsumował płytę Ruten, jest ona melancholijnym spojrzeniem wstecz, w czasy młodości. Nagły fakt, gdy pojmujesz, że jestes starszy, niż dzień wcześniej.
Wielbiciele takich tworów grupy jak „Mandylion” z pewnością będą zaskoczeni „The Souvenirs”, według mnie najwybitniejszym dokonaniem w historii grupy. Znakomicie zostało później kontynuowane semi - akustycznym koncertem „Sleepy buidlings”.
Rozpacz mnie ogarnęła, gdy niedługo później Anneke opuściła grupę na rzecz swego solowego projektu. Tym samym dla mnie „Souvenirs” jest najlepszą pamiątką po The Gathering[2].



„Zasypiasz – szesnaście
Budzisz się – sześćdziesiąt
Oddychaj – szybciej
Pośpiesz się!

Dokąd zmierzamy?”


The Gathering – „Souvenirs”2003

1.These Good People
2.Even The Spirits Are Afraid
3.Broken Glass
4.You Learn About It
5.Souvenirs
6.Monsters
7.We Just Stopped Breathing
8.Golden Grounds
9.Jelena
10.Life All Mine

Skład:
Frank Boeijen - instrumenty klawiszowe
Anneke van Giersbergen – wokal
Hans Rutten - instrumenty perkusyjne
Rene Rutten – gitara
Hugo Prinsen Geerligs - gitara basowa

Czas: 60 minut

Strona zespołu: www.gathering.dl





[1] Został tu zapętlony oddech producenta płyty.
[2] Anneke van Giersbergen  w 2007 roku opuściła szeregi grupy, a wkrótce obwieściła światu, że założyła zespół Agua de Annique